czas na jakieś nowości, bo zaczyna tu wiać nudą, a przecież ja tak intensywnie szydełkuję! Nie ma dnia, żeby coś się nie dziergało, coś się nie pruło, włóczki nie fruwały we wściekłym szale, szydełka nie latały po pokoju... Czasem mocno się z moimi przyrządami do szydełkowania gniewamy, ale równie szybko się godzimy i wszystko wraca do stanu poprzedniego, czyli bluzgania, fruwania itd., czyli wszystko w normie.
Dziś nie będzie wiele pisania, za to bardzo dużo zdjęć. Tak tylko pokrótce wspomnę, że chwilowo odłożyłam na bok wszelkie większe projekty - chusty, nie chusty, poncza, mitenki i wszelkie inne ubraniowe duperele, a wzięłam się za szydełkowe maskotki. Właściwie całkiem przypadkiem. Natknęłam się w Internecie na świetne zdjęcie dotyczące Halloween i tak bardzo mi się spodobało, że zachciało mi się wyszydełkować dynię. I dynia powstała, a jakże!
Co tam, że dopiero końcówka września. Skoro na fejsbukowych grupach już powoli świątecznie, bombkowo, aniołkowo, choinkowo, to u mnie będzie halloweenowo! Przejrzałam setki zdjęć, co jedna dynia, to lepsza, aż nagle... zobaczyłam jego:
Nie no, ja po prostu musiałam tego kota zrobić i koniec, kropka. Nie było odwrotu. Zakochałam się w nim bez pamięci, na wieki.
Było to dla mnie prawdziwe wyzwanie, bo po przejrzeniu pliku z opisem i zerknięciu na film instruktażowy, moją pierwszą reakcją było: "o ja pieprzę, ale masakra!". Kamienie (tak, kamienie!), druty do wyginania, filc - to za wiele jak dla mnie.
Ale udało się! I powiem Wam, że naprawdę poszło bezproblemowo. Kamieni - użyłam, drutu - użyłam, filcu - nie użyłam. Filcowe/materiałowe miały być oczy, ale ja nie posiadam w domu takich rzeczy, zresztą nie przepadam za filcem i nie chcę go nigdzie na moich pracach kleić, więc oczy po prostu wyszyłam mieszaniną żółtej włóczki i zielonego kordonka, aby nadać oku żółtozielony kolor.
Uwielbiam tego kota, naprawdę. Jest tak cudownie piękny w tej swojej brzydocie, to nie kolejna słodka kicia do przytulania. To zły kot, wredny, złośliwy. Mała bestyjka. Luniak.
Już przy zszywaniu części ciała dał mi popalić. W oryginale tego nie ma, ale mi zamarzyły się ruchome stawy tego kocura. Co się nasiedziałam w nocy i nabluźniłam przy kombinacjach z guzikami, to moje... Niestety, musiałam się poddać. Wobec takiego mocnego sprzeciwu byłam po prostu bezsilna. ZA ŻADNE SKARBY ŚWIATA te ruchome stawy nie chciały się zamontować. Widocznie miało być dokładnie tak, jak w opisie autorki i ani deka zmian. Ten kot ma charakter, daję słowo... Ale i tak go uwielbiam, chociaż wiem, że tego nie lubi i ma to gdzieś :)
Ooo, poszedł sobie :( Jeśli chcecie własnego, takiego, który Wam nie ucieknie, odsyłam TUTAJ.
Druga moja praca, którą chciałam dziś pokazać, to dla mnie taka rzecz przełomowa. Bardzo ważna, bo pierwszy raz udało mi się zrobić coś idealnie według wzoru, bez żadnych problemów i co najważniejsze i najbardziej mnie cieszy, cały ścieg WRESZCIE wygląda porządnie, równo, tak... po prostu ładnie :)
Zakochałam się w laleczkach "lalylala" odkąd tylko je ujrzałam. Są przesłodkie i nawet na mnie robią wrażenie, choć osobiście nie przepadam za taką ilością słodyczy.
Cały wzór jest naprawdę banalnie prosty, a bazując na wzorze jednej laleczki, można zrobić każdą inną. Autorka ma naprawdę bogatą wyobraźnię, a jej prace są oszałamiające. Chciałby ktoś podejrzeć? Zapraszam TUTAJ.
W oryginale laleczki nie mają włosów, jednak ja, to ja... musiałam dorobić swoje. Użyłam do tego prześlicznej, jasnobrązowej włóczki, która okazała się tak delikatna, że od razu zaczęła się rozwarstwiać ;) Zostawiłam, bo według mnie wyszło tak oryginalnie i ciekawie, inaczej, niż zwykle idealne włosy amigurumi. A czemu ma zawsze być tak perfekcyjnie? Artystyczny nieład na głowie jest ciągle w modzie ;)
Jeszcze tylko wspomnę, że o ile niemal cała praca ciała i głowy poszła mi błyskawicznie i bezproblemowo, tak przy kapturze po prostu poległam. Nie dlatego, że trudny, czy coś podobnego. Nie, po prostu byłam tak rozproszona, że za nic nie mogłam się skupić na liczeniu oczek, w rezultacie czego prułam robótkę 12 razy ( :D ), wreszcie, będąc na skraju cierpliwości i prawie załamania nerwowego, zaczęłam zaznaczać znacznikami po 5 oczek i tak mozolnie to szło... ale szło, już bez prucia. Jeszcze nigdy w mojej szydełkowej karierze nie zdarzył mi się aż taki brak skupienia; teraz się z tego śmieję, ale wtedy to było... straszne.
Oglądając teraz te moje zdjęcia dostrzegam też, na ile rzeczy trzeba w amigurumi zwracać uwagę. Na przykład zwykłe przyszycie głowy do ciała... Ja zrobiłam to szwem zmniejszania centralnie na środku buzi ;) Następnym razem zwrócę na to baczniejszą uwagę. Póki co, Zyta (nie pytajcie o to imię, błagam... po prostu pierwsze wpadło mi do głowy i nie chce wyjść, jest koszmarne wiem, ale ona po prostu musi się tak nazywać, bo żadne inne imię do niej nie pasuje...) zostaje ze mną, a dla mnie jest pierwsza, najważniejsza, idealna. Jest śliczna no ;)
Tu jeszcze tylko odniesienie do ręki, widać, jakiej jest wielkości:
Na zakończenie tego i tak już przydługiego posta, jeszcze tylko jedna fotka z czasu suszenia prezentu urodzinowego. Idąc za ciosem (chusta) na kolejne urodziny (2 dni po urodzinach Mamy), zrobiłam taki mały jesienny komplecik na stół - większa serwetka i mniejsze podkładki pod kubki/serwetki/dekoracje (jak kto chce). Niestety pracę musiałam skończyć błyskawicznie, więc nie udało mi się zrobić zdjęć całości. Mam tylko jedno zdjęcie z suszenia:
W efekcie końcowym powstała jedna duża serwetka i 4 małe - 2 żółte i 2 pomarańczowe. Bardzo mi się ten komplecik podobał, muszę sobie sama taki zrobić, bo kocham jesień, liście, jesienne, ciepłe kolory i dekoracje. Ale jak wiadomo, szewc bez butów chodzi... więc pewnie z moich ozdób do pokoju będą nici.
Na dziś chyba tyle wystarczy. Ja padam ze zmęczenia, 4 godziny bezustannego koszenia trawy ciężką kosiarką spalinową na pagórkowatym terenie wypompowało ze mnie siły. Mam takie odciski, że boję się wziąć szydełko do ręki z obawy, że nie dam rady nic zrobić.
Pozdrawiam z podłogi,
