poniedziałek, 21 września 2015

Maskotki atakują!

Witam ponownie, 
czas na jakieś nowości, bo zaczyna tu wiać nudą, a przecież ja tak intensywnie szydełkuję! Nie ma dnia, żeby coś się nie dziergało, coś się nie pruło, włóczki nie fruwały we wściekłym szale, szydełka nie latały po pokoju... Czasem mocno się z moimi przyrządami do szydełkowania gniewamy, ale równie szybko się godzimy i wszystko wraca do stanu poprzedniego, czyli bluzgania, fruwania itd., czyli wszystko w normie.

Dziś nie będzie wiele pisania, za to bardzo dużo zdjęć. Tak tylko pokrótce wspomnę, że chwilowo odłożyłam na bok wszelkie większe projekty - chusty, nie chusty, poncza, mitenki i wszelkie inne ubraniowe duperele, a wzięłam się za szydełkowe maskotki. Właściwie całkiem przypadkiem. Natknęłam się w Internecie na świetne zdjęcie dotyczące Halloween i tak bardzo mi się spodobało, że zachciało mi się wyszydełkować dynię. I dynia powstała, a jakże!

Co tam, że dopiero końcówka września. Skoro na fejsbukowych grupach już powoli świątecznie, bombkowo, aniołkowo, choinkowo, to u mnie będzie halloweenowo! Przejrzałam setki zdjęć, co jedna dynia, to lepsza, aż nagle... zobaczyłam jego:


Nie no, ja po prostu musiałam tego kota zrobić i koniec, kropka. Nie było odwrotu.  Zakochałam się w nim bez pamięci, na wieki. 

Było to dla mnie prawdziwe wyzwanie, bo po przejrzeniu pliku z opisem i zerknięciu na film instruktażowy, moją pierwszą reakcją było: "o ja pieprzę, ale masakra!". Kamienie (tak, kamienie!), druty do wyginania, filc - to za wiele jak dla mnie.


Ale udało się! I powiem Wam, że naprawdę poszło bezproblemowo. Kamieni - użyłam, drutu - użyłam, filcu - nie użyłam. Filcowe/materiałowe miały być oczy, ale ja nie posiadam w domu takich rzeczy, zresztą nie przepadam za filcem i nie chcę go nigdzie na moich pracach kleić, więc oczy po prostu wyszyłam mieszaniną żółtej włóczki i zielonego kordonka, aby nadać oku żółtozielony kolor. 


Uwielbiam tego kota, naprawdę. Jest tak cudownie piękny w tej swojej brzydocie, to nie kolejna słodka kicia do przytulania. To zły kot, wredny, złośliwy. Mała bestyjka. Luniak.



Już przy zszywaniu części ciała dał mi popalić. W oryginale tego nie ma, ale mi zamarzyły się ruchome stawy tego kocura. Co się nasiedziałam w nocy i nabluźniłam przy kombinacjach z guzikami, to moje... Niestety, musiałam się poddać. Wobec takiego mocnego sprzeciwu byłam po prostu bezsilna. ZA ŻADNE SKARBY ŚWIATA te ruchome stawy nie chciały się zamontować. Widocznie miało być dokładnie tak, jak w opisie autorki i ani deka zmian. Ten kot ma charakter, daję słowo... Ale i tak go uwielbiam, chociaż wiem, że tego nie lubi i ma to gdzieś :)

Ooo, poszedł sobie :( Jeśli chcecie własnego, takiego, który Wam nie ucieknie, odsyłam TUTAJ.


Druga moja praca, którą chciałam dziś pokazać, to dla mnie taka rzecz przełomowa. Bardzo ważna, bo pierwszy raz udało mi się zrobić coś idealnie według wzoru, bez żadnych problemów i co najważniejsze i najbardziej mnie cieszy, cały ścieg WRESZCIE wygląda porządnie, równo, tak... po prostu ładnie :) 


Zakochałam się w laleczkach "lalylala" odkąd tylko je ujrzałam. Są przesłodkie i nawet na mnie robią wrażenie, choć osobiście nie przepadam za taką ilością słodyczy.



Cały wzór jest naprawdę banalnie prosty, a bazując na wzorze jednej laleczki, można zrobić każdą inną. Autorka ma naprawdę bogatą wyobraźnię, a jej prace są oszałamiające. Chciałby ktoś podejrzeć? Zapraszam TUTAJ. 


W oryginale laleczki nie mają włosów, jednak ja, to ja... musiałam dorobić swoje. Użyłam do tego prześlicznej, jasnobrązowej włóczki, która okazała się tak delikatna, że od razu zaczęła się rozwarstwiać ;) Zostawiłam, bo według mnie wyszło tak oryginalnie i ciekawie, inaczej, niż zwykle idealne włosy amigurumi. A czemu ma zawsze być tak perfekcyjnie? Artystyczny nieład na głowie jest ciągle w modzie ;)


Jeszcze tylko wspomnę, że o ile niemal cała praca ciała i głowy poszła mi błyskawicznie i bezproblemowo, tak przy kapturze po prostu poległam. Nie dlatego, że trudny, czy coś podobnego. Nie, po prostu byłam tak rozproszona, że za nic nie mogłam się skupić na liczeniu oczek, w rezultacie czego prułam robótkę 12 razy ( :D ), wreszcie, będąc na skraju cierpliwości i prawie załamania nerwowego, zaczęłam zaznaczać znacznikami po 5 oczek i tak mozolnie to szło... ale szło, już bez prucia. Jeszcze nigdy w mojej szydełkowej karierze nie zdarzył mi się aż taki brak skupienia; teraz się z tego śmieję, ale wtedy to było... straszne. 


Oglądając teraz te moje zdjęcia dostrzegam też, na ile rzeczy trzeba w amigurumi zwracać uwagę. Na przykład zwykłe przyszycie głowy do ciała... Ja zrobiłam to szwem zmniejszania centralnie na środku buzi ;) Następnym razem zwrócę na to baczniejszą uwagę. Póki co, Zyta (nie pytajcie o to imię, błagam... po prostu pierwsze wpadło mi do głowy i nie chce wyjść, jest koszmarne wiem, ale ona po prostu musi się tak nazywać, bo żadne inne imię do niej nie pasuje...) zostaje ze mną, a dla mnie jest pierwsza, najważniejsza, idealna. Jest śliczna no ;) 


Tu jeszcze tylko odniesienie do ręki, widać, jakiej jest wielkości:


Na zakończenie tego i tak już przydługiego posta, jeszcze tylko jedna fotka z czasu suszenia prezentu urodzinowego. Idąc za ciosem (chusta) na kolejne urodziny (2 dni po urodzinach Mamy), zrobiłam taki mały jesienny komplecik na stół - większa serwetka i mniejsze podkładki pod kubki/serwetki/dekoracje (jak kto chce). Niestety pracę musiałam skończyć błyskawicznie, więc nie udało mi się zrobić zdjęć całości. Mam tylko jedno zdjęcie z suszenia:


W efekcie końcowym powstała jedna duża serwetka i 4 małe - 2 żółte i 2 pomarańczowe. Bardzo mi się ten komplecik podobał, muszę sobie sama taki zrobić, bo kocham jesień, liście, jesienne, ciepłe kolory i dekoracje. Ale jak wiadomo, szewc bez butów chodzi... więc pewnie z moich ozdób do pokoju będą nici.

Na dziś chyba tyle wystarczy. Ja padam ze zmęczenia, 4 godziny bezustannego koszenia trawy ciężką kosiarką spalinową na pagórkowatym terenie wypompowało ze mnie siły. Mam takie odciski, że boję się wziąć szydełko do ręki z obawy, że nie dam rady nic zrobić. 

Pozdrawiam z podłogi,


poniedziałek, 14 września 2015

Mój pierwszy wyszydełkowany prezent urodzinowy...

... i to nie dla byle kogo, tylko dla mojej Mamy! A to krytyk surowy, więc stresu trochę było. Jak robię pierdoły, to mówi mi to prosto z mostu. Jeśli coś się nie podoba, to brak entuzjazmu mnie o tym informuje, a jeśli coś jest dobre, to...chyba jest dobre ;)

Jako osoba bezrobotna i wiecznie bez pieniędzy, rozmyślałam, co ja mogę mojej Mamie na te urodziny podarować. Wstyd mi, że nie mogę dać jej czegoś naprawdę ekstra, co by ją ucieszyło, co by się przydało, ale wszystko obraca się wokół tych nieszczęsnych pieniędzy. No ale w końcu pojawiła się w mojej głowie ta mała żaróweczka - no przecież mam szydełko i nie zawaham się go użyć!


Zaczęły się poszukiwania inspiracji. Szybko wymyśliłam, że chusta będzie idealnym rozwiązaniem, bo zbliża się jesień, wieczory coraz chłodniejsze, a Mama uwielbia do późna przesiadywać w swoim ogrodzie. Chusta, chusta, którą będzie mogła się "obabulić" po sam nos, będzie idealna. 

Wybór wzoru był niezmiernie trudnym zadaniem. Poprosiłam w fejsbukowej grupie o jakieś propozycje, wzory, schematy. Dostałam tego tyle, że nie wiedziałam, co najpierw mam przeglądać. W końcu wybrałam wzór, który nie wydawał się jakiś strasznie trudny, ale szalenie efektowny. VIRUS-TUCH. Cóż, teraz już wiem, że jest to chyba najbardziej oklepany wzór chustowy świata ;) Robi go po prostu KAŻDY.


Zaopatrzenie najbliższej pasmanterii było tak żałośnie skromne, że wzięłam po prostu cokolwiek... Mam włóczki głównie z drugiej ręki, ale na ten prezent chciałam nową, nieużywaną. Szybko okazało się, że 2 motki to śmiech i nigdy mi nie starczy na wielkość, jaką planowałam. Zamówiłam więc przez internet kolejne 3 motki i tu zaczął się cyrk nie z tej ziemi, bo przesyłka szła do mnie 2 tygodnie! Byłam dość przerażona, bo: po 1) bałam się, że dałam się oszukać i włóczka w ogóle do mnie nie przyjdzie; 2) czas na zrobienie chusty dramatycznie mi się kończył i istniało ryzyko, że po prostu nie zdążę jej zrobić na czas, zwłaszcza, że nie mam jeszcze wprawy i czasem zwyczajnie... dłubię. Wreszcie jednak włóczka przyszła! 

Od początku podejrzewałam i liczyłam się z tym, że będę się mylić, coś spruwać, poprawiać, przeklinać i rzucać to wszystko w kąt. Ale nie sądziłam, że będę pruć połowę chusty równe 3 razy! Tak! Bo ciągle coś mi nie pasowało - a to układ kolorów, a to zbyt luźne łańcuszki, a to krzywe ściegi, a to to, a to tamto. Po kilku wieczorach miałam serdecznie dość tego wzoru i tej chusty; raz nawet przeszło mi przez myśl, żeby to olać i zrobić coś zwykłego, najprostszego, jak na początkującą przystało... Ale nie poddałam się i brnęłam dalej w tę chustową masakrę. 


Jak dowiedziałam się niedawno, ten wzór doświadczone szydełkomaniaczki robią nawet w ciągu jednego weekendu, przy czym normalnie jeszcze zajmują się domem, wykonują codzienne czynności. Cóż, ja tworzyłam tę chustę po prostu skandalicznie długo, bo ponad 2 tygodnie. Po trosze usprawiedliwiam się tym, że nie mogłam sobie ot, tak usiąść i dziergać, bo miał to być prezent i musiałam się z nim kryć, więc robiłam to tylko po nocach. A nawet wtedy istniało ryzyko wpadki, bo często miewam wizyty w pokoju i zbieram ochrzan za nocne siedzenie. Także zawsze miałam pod ręką coś, czym mogłam robótkę zasłonić, gdyby Mamie zachciało się wpaść znienacka do pokoju. 

Wzór - rzeczywiście banalny, chociaż na pierwszy rzut oka wygląda na skomplikowany, jednak po kilku rzędach, gdy chusta zaczynała się wyraźnie powiększać, miałam go już serdecznie dość. W oczach mi się dwoiło i troiło od tych łańcuszków, których nienawidzę robić, i które tak prawdę mówiąc, raczej średnio ładne mi wychodzą. Monotonia brała górę i bardzo szybko się nudziłam jednym i tym samym. Zwłaszcza ostatnie rzędy wydawały się po prostu nie mieć końca. Łańcuszki, słupki, łańcuszki, słupki... Zdarzało się, że robiłam sobie dzień przerwy, bo po prostu już nie dawałam rady, czułam straszną niechęć do tego wzoru. Wiem teraz, że na pewno szybko do niego nie wrócę. Bardzo mnie zmęczył. 


W efekcie końcowym powstało 17 rzędów głównego motywu. Chusta ma grubo ponad 2 metry rozpiętości. Planowo miała być właśnie taka duża, miała grzać po nerkach, być długa, spowijać cały tułów. I tak wyszło. Jeszcze jedna kwestia, która napsuła mi krwi i doprowadziła do łez, to zmiana koloru włóczki... Teoretycznie wiem, jak to robić płynnie i zamaskować wystające nitki, ale tutaj po prostu za cholerę nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Wzór jest ażurowy, nie udawało mi się chować nitek niewidocznie, więc w akcie desperacji zaczęłam obrabiać brzeg półsłupkami. Okazało się to niewystarczające, bo kolory i tak przebijały, więc chcąc, nie chcąc, wzięłam zwykłą igłę, ciemną włóczkę i zaczęłam jechać na okrętkę miejsce przy miejscu... Nigdzie nie widziałam tego wzoru z kilkoma łączonymi kolorami, zawsze każda chusta jest robiona jedną włóczką wielokolorową, melanżową... Czy tylko ja potrafię sobie tak utrudniać życie? 

W wielkich bólach postała jednak ta chusta. Gdy się jej przyglądam, myślę, że mogłam poprawić to, czy tamto, ale teraz już na to za późno. Miała być jeszcze wyprana i blokowana, ale nie ma na to szans, bo już jest intensywnie użytkowana ;) Wcześniej też nie dałam rady tego zrobić, nie bez wiedzy głównej zainteresowanej, która rzadko opuszcza dom na dłużej i nie dałoby się ukryć suszenia tak wielkiej chusty. No mówi się trudno... Reakcja na prezent była bezcenna, nawet polały się łzy wzruszenia. Czyli wszystko tak, jak powinno być ;)


"Virus-tuch" dał mi tak popalić, że nieprędko do niego wrócę. Będzie mi się śnił po nocach i jeszcze długo od siebie odrzucał. Ale jak to ktoś mądrze napisał, jest to wzór, po który każdy wcześniej, czy później sięga, każdy chce go zrobić. Ja zrobiłam. I na tę chwilę mówię - nigdy więcej! 

Pozdrawiam :)


niedziela, 6 września 2015

Mała rzecz, a cieszy... czyli sowie etui na telefon.

Nadszedł chyba czas na pierwszą aktualizację mojego bloga, bo przecież nie można pozwolić, żeby tak długo ział pustkami. A że akurat była okazja, by nad czymś popracować, to i na nowego posta znalazł się pomysł.

Kilka dni temu będąc "w wielkim mieście", odwiedziłam salon telefonii komórkowej, żeby wyjaśnić kilka wątpliwości. Wyszłam po godzinie, z nowym telefonem w torbie. Kompletnie tego nie planowałam, ale że mój stary telefon ostatnimi czasy zaczął niemiłosiernie zamulać, tak, że w nagłym wypadku zanim bym się połączyła z numerem alarmowym, osoba potrzebująca pewnie ze 3 razy zdążyłaby zejść, to przy okazji wzięłam sobie nowy aparat. A ten biedak taki golusieńki... etui by się przydało. Koniecznie. Nie lubię tych typowych obudów z klapką na smartfony, są takie sztywne, zimne, bez wyrazu. Może wyglądają profesjonalnie, może spełniają swoją funkcję, ale po prostu ich nie lubię. Stanęło więc oczywiście na tym, że etui zrobię sobie na szydełku. Takie, jakie mi się podoba. 

Uwielbiam sowy. Po prostu... no uwielbiam. I to musiała być sowa. Mała, szydełkowa sowa, którą zawsze będę miała w swojej torbie. Od razu wiedziałam, jaką włóczką będę to robić - to takie cudo, które moja Mama dorwała na targu staroci za bezcen. (Szukałam w internecie po nazwie z banderoli i nigdzie tego nie ma :( szkoda, chętnie kupiłabym kilka motków; bardzo przyjemnie się robi, chociaż czasami zahaczają się niteczki).

Podczas tworzenia korzystałam z tutorialu Z TEJ STRONY. Nie robiłam dokładnie tak, jak jest w opisie - mój telefon okazał się zbyt duży i musiałam powiększać cały wzór. Ale wizualnie jest niemal identycznie. 

Robótkę zaczynałam jakieś 3 razy ;) Za każdym razem miałam inny pomysł na "brzuszek", w końcu jednak stwierdziłam, że nie będę kombinować, żeby nie przedobrzyć - etui samo w sobie jest bogato zdobione - i stanęło na gładkim ściegu, bez żadnych wzorków.



Przymiarki obowiązkowe. Tutaj porównanie starego telefonu... a to dopiero 1/2:


Oj bratku, chyba jesteś trochę za mały na ten kubraczek ;)

Miałam sporo frajdy przy tworzeniu oczu. Do tej pory robiłam typowe sowie oko, czyli czarne kółeczko otoczone żółtym kolorem. Znalazłam jednak w internecie fajny filmik instruktażowy na oczy do amigurumi, czyli szydełkowych (lub drutowych) maskotek. Oczka te skojarzyły mi się z mangą, są takie słodkie i urocze. Zazwyczaj nie lubię takich rzeczy, ale chciałam wypróbować nowy wzór, więc oto efekt:



 Je również musiałam powiększać. Amigurumi są zazwyczaj dość małe. Oczka zostały zaakceptowane ;) Pozostały już w zasadzie tylko skrzydełka (a przy okazji szydełkowy misz-masz na stole):





Sprawa skomplikowała się przy dzióbku, czyli zapięciu, które będzie trzymać całość w kupie i nie pozwoli się telefonowi gdzieś wysunąć, okazało się bowiem, że brak mi w zapasach podłużnego guziczka. Stanęło na drewnianym koraliku, który taki guzik ma imitować. I tak wygląda efekt końcowy:


 Jestem bardzo zadowolona. Mój telefon ma wreszcie kubraczek, który nie pozwoli mu się zbyt szybko zniszczyć ;) Wymiary? 16,5 cm wysokości i 10 cm szerokości, czyli pożegnałam MAŁĄ sówkę w mojej torbie. Nie jest idealnie dopasowany, zostawiłam kilka milimetrów luzu, bo koniecznie muszę zakupić silikonową obudowę - nie wyobrażam sobie bez niej użytkowania smartfona.  

I tak oto moja sowia kolekcja powiększyła się o kolejną sztukę. Mam już tych sówek trochę, ale ciągle nie mam dosyć. Lubię je robić, sprawia mi to bardzo dużo radości.

A na koniec... dostałam wczoraj od Rodziców. Tyle wspaniałości! <3


 
Muszę zabrać się za przewijanie motków. Jest sporo moheru, nie mam za bardzo pomysłów, co można z niego zrobić. Ale od czego jest internet - kopalnia wiedzy i inspiracji, mam nadzieję, że znajdę coś odpowiedniego. Sezon jesienno - zimowy za pasem, będzie można robić na potęgę. Już widzę śliczne mitenki z tego granatowo-białego cuda... Powoli zaczynam się gubić w tych wszystkich włóczkach, jakie mam ;)

Pozdrawiam,


środa, 2 września 2015

A więc zaczynam!

O blogowaniu wspominki...

Nie, to tak naprawdę wcale nie moje początki w blogowaniu. Już wiele lat temu, gdy "pamiętniki internetowe" wchodziły do powszechnego użycia i kiedy niemal każdy miał bloga, na którym opisywał mniej lub bardziej ciekawe historyjki ze swojego życia, sprawozdania z całego dnia niemal godzina po godzinie, również i ja, nie chcąc odstawać od reszty znajomych, założyłam swojego bloga. Z perspektywy czasu patrząc jednak, muszę stwierdzić, że była to kompletna, całkowita porażka pisarska. Bo po 1 - nie mam za grosz talentu pisarskiego. Po 2 - moje życie nigdy nie było aż tak ekscytujące, żeby się z niego tak spowiadać, jak ja to robiłam. Po 3 - większość postów była tak naciągana i pisana na siłę, że do tej pory pąsowieję ze wstydu na samą myśl o nich. Ale pisałam, bo taka była moda. Oczywiście wszyscy znajomi również mieli blogi, które obowiązkowo trzeba było czytać, by być na bieżąco i po pewnym czasie ta zabawa zaczęła mnie najzwyczajniej męczyć, gdy przyszło codziennie komentować po kilka/kilkanaście nowych wpisów. No bo przecież znajomy się obrazi, jeśli się nie skomentuje... I ta wymiana - koment za koment. Nie powiem, byli tacy, którzy talent do pisania mieli, oj mieli, elaboraty czasem odchodziły na godzinne czytanie. Właściwie szkoda, że z tym skończyli, bo dobrze i interesująco się to czytało. Jednak ten przymus (wewnętrzny również) komentowania każdego wpisu, zwłaszcza, gdy humor się miało spaprany, bądź weny do odpisania brak, był tak męczący, że zaprzestałam w końcu czytania i oczywiście pisania również. 

Blogowania ciąg dalszy?

Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek do tego wrócę. Ta myśl pojawiła się nagle, podsunięta przez znajomą osobę, i pomyślałam: a czemu by nie spróbować? Kiedyś nie miałam o czym pisać, więc naciągałam te wszystkie biedne posty, lałam wodę klepiąc tak naprawdę o niczym (do dziś podziwiam znajomych; jak oni komentowali wpisy, które nie miały najmniejszego sensu, były tak nieciekawe, wręcz nudne? to naprawdę był wyczyn!). 
Dzisiejsze blogowanie nieco odbiega od tego sprzed kilku lat, dziś na blogach głównie się zarabia, dziś to dla niektórych sposób na życie. Póki co, ja nie w tym kierunku chcę iść, no bo umówmy się: nie mam do tego głowy i pomysłów, ale chciałabym jakoś dokumentować te swoje wszystkie małe tworki, które wychodzą spod mojego szydełka, a i nie tylko - bo ja mam często słomiany zapał i zabieram się za coś, coś tworzę, potem to rzucam i znajduję inną pasję... Nie ma się czym chwalić, wiem. Ale powstają różne rzeczy - czy to w programie graficznym, czy to z muliny, czy to coś "spod" maszyny do szycia itp., itd. Chyba wciąż czegoś szukam, czegoś, przy czym zatrzymam się na dłużej, w co całkowicie wsiąknę. Odnajdę swoją prawdziwą pasję. Smutne jest takie życie, gdy się nie wie, co się lubi... 

O włóczkowaniu słów kilka.

Właściwie to nie wiem, jak to się stało, że wróciłam do szydełkowania. Kiedyś próbowałam coś dziergać, ale było to bardzo dawno temu. Miałam tylko jedno szydełko, dosyć grube i jakieś resztki włóczek ze sprutych swetrów. Uzbrojona w podręcznik do szydełkowania z lat chyba '60., coś próbowałam, coś tam dziergałam, ale takie brzydactwa mi wychodziły, że szybko się poddałam. I jakiś czas temu wróciłam do tego. Pozbierałam od znajomych niepotrzebne włóczki, kupiłam kilka rozmiarów szydełek i... wciągnęło mnie na dobre. 
Robię różne rzeczy - od maskotek (głównie sowy), przez torby (to chyba lubię najbardziej), po zakładki do książek i inne duperele ;) Nie jestem profesjonalistką, to chciałabym mocno zaznaczyć, tak naprawdę dopiero się uczę i taką profesjonalistką dopiero mam zamiar zostać ;) Moje prace z pewnością zawierają masę błędów, ale kocham każdą z tych rzeczy i każda z nich mnie cieszy, z każdej jestem dumna. I chciałabym to wszystko dokumentować w jednym miejscu. Mogłabym to robić na facebooku, ale trochę mi już głupio spamować znajomym, którzy akurat mają inne pasje, a uznawane przez nich za "babciowe" szydełko niekoniecznie ich kręci. No cóż...

Podsumowanie.

Nie sądziłam, że aż tak się rozpiszę w pierwszym poście. Miało być tylko kilka słów na początek, a wyszedł jakiś długaśny twór. 
Co do bloga - podsumowując: nie mam żadnych postanowień, idę na żywioł. Na pewno nie będę systematyczna, nie będę codziennie wstawiać nowych wpisów czy zdjęć. Chcę prowadzić tego bloga dla swojej przyjemności, bez przymusu, bez poczucia presji. A to, że ktoś tu może czasem zajrzy, może zostawi czasem jakieś słowo, to będzie bardzo miły dodatek. 
Na wielu blogach widzę posty czy strony dotyczące opisu własnej osoby, jakieś fakty z życia czy ciekawostki, szczegóły. Ja, póki co, zrezygnuję z tego typu wpisów. Nie ma tu jeszcze żadnych czytających, nie chcę się uzewnętrzniać, pisać o prywatnych sprawach. Swój opis streściłam do minimum i to musi wystarczyć. Może kiedyś się to zmieni, ale to... kiedyś.
Na razie kiepsko tu z linkami, polecanymi stronami itp. dodatkami, ale mam nadzieję, że z biegiem czasu się to zmieni i uzupełnię co nieco.
Zdjęcia tu wstawiane na pewno będą głównie mojego autorstwa i będę to na nich zaznaczać podpisem lub znakiem wodnym. Wszelkie inne fotki (m.in. do szablonu bloga) zapożyczam ze stron z darmowymi zdjęciami np. Freeimages czy Pixabay. Zawsze będę to wyraźnie zaznaczać i podawać źródło. 
I to chyba tyle ze spraw technicznych i ogólnie tytułem wstępu.

Tak więc proszę Państwa, zaczynam!

foto: pixabay.com